Dzień drugi. Drugiego dnia pogoda była taka sobie. Dzień zaczął się pochmurnie, ale bez deszczu. Ustaliliśmy, że udamy się w najdłuższą drogę czyli do mostów w Stańczykach, które od dawna chciałem zobaczyć. Mosty te są największymi wiaduktami kolejowymi w Polsce i były wybudowane na początku ubiegłego stulecia (obecnie brak torów, prywatny właściciel i Bungi). Trasa z Mikołajek do Stańczyków to ok 130 km w jedną stronę. Ze względu na naszego maluch stwierdziliśmy, że tego dnia "zrobimy" tylko mosty i w drodze powrotnej piramidę w Rapie. W drodze do Stańczyków wyszło słońc. Zrobiło się wręcz gorąco. Zatrzymałem się w miejscowości Banie Mazurskie by kupić coś chłodnego do picia. Wszedłem do sklepu i się przeraziłem. Wszyscy klienci sklepu i obsługa rozmawiali ze sobą w języku podobnym ro rosyjskiego. Był to język polski, ale z kresowskim akcentem Kupiłem co trzeba i wyszedłem. Oczywiście nie to co chciałem ale jakiś zamiennik. Chciałem kupić nestea brzoskwiniową, a kupiłem napój niegazowany o smaku czarnej porzeczki - taka mała różnica. Udaliśmy się w dalszą drogę. Po kilku kilometrach zauważyliśmy nasze upragnione mosty niestety nie były to mosty w Stańczykach. Do mostów pozostało jeszcze kilkanaście kilometrów. Okazuje się, że ukształtowanie terenu w tej okolicy jest bardzo wyniosłe. Droga jest kręta i miejscami stroma. GPS pokazywał że jesteśmy ok. 250 m n.p.m.i dlatego na całej trasie byłej kolei mosty w Stańczykach nie są jedynymi mostami, ale największymi. Widzieliśmy nie te co chcieliśmy, ale jechaliśmy dalej bez zatrzymania. Dojechaliśmy na miejsce. Oczywiście za kawałek miejsca dla samochodu ktoś zebrał haracz chyba ze 2 zł zaparkowanie na ogrodzonej łące. Wejście na mosty jeszcze dodatkowo 2-3 zł od osoby. Mosty faktycznie wielkie i ciekawie zdobione, aż dziw bierze, że przeżyły wojnę bez uszczerbku. Dziś już nie ma tam torów kolejowych, ponieważ kolej została rozebrana. Pokręciliśmy się tam chwilę trochę na górze, trochę na dole Źle trafiliśmy, ponieważ wejść można na jeden most. Drugi jest w remoncie. Pod same mosty też wejść nie można dlatego kręciliśmy się z boku. Zdjęcia są "jednostronne" . Stwierdziliśmy, że jest taka godzina, że warto by coś wrzucić na ruszt. Zapytaliśmy Pani na pseudo parkingu co i gdzie można zjeść. Skierowała nas do hotelu w miejscowości przez, którą przejeżdżaliśmy ok. 500m od parkingu. Weszliśmy do gospody przy hotelu, zapoznaliśmy się z menu i wybraliśmy. Barszcz czerwony z pasztecikiem oraz placki ziemniaczane. Ja wziąłem placek po cygańsku, a Monika placki łużyckie (także ziemniaczane, ale robione inaczej )W karcie było napisane, że ten mój placek ma ok. 500g. Gdy go zobaczyłem to się przeraziłem czy poradzę to zjeść. Jest naprawdę duży i bardzo smaczny. Dawno nie jadłem tak dobrego gulaszu,który jest farszem placka o średnicy ok 40cm złożonego na pół. Całość posiłku kosztowała ok. 45zł z kawą i herbatą do tego więc ceny były przystępne.
W drodze powrotnej W Baniach Mazurskich skręciliśmy w kierunku Rapy (9km), by dojechać do owej wspomnianej wcześniej Piramidy. Jest to grobowiec w kształcie piramidy. Przed piramidą oczywiście parking w lesie (w sumie za piramidą, ponieważ przejechaliśmy kierując się na wielki wiszący między drzewami baner) płatny 3zł. Do piramidy trzeba dojść ok 100m drogą i skręcić w las. Od drogi do piramidy prowadzi ścieżka dydaktyczne z tablicami informacyjnym na temat roślinności tego lasu. Wyjechaliśmy z Rapy i udaliśmy się do domu czyli do Mikołajek. W domu sprawdziłem w internecie lub książce o mazurach (Polska Niezwykła - Mazury wyd. Demart) informacje na temat miejscowości Banie Mazurskie. Okazuje się, że jest to miejscowość, w której 90% mieszkańców to przesiedleńcy z kresów wschodnich, co wyjaśnia akcent ludzi, których spotkałem w sklepie.
Dzień trzeci zaczął się mglisto, ale słonecznie. Dziwnie to zabrzmiało, ale w porannym słońcu w powietrzu było dużo pary wodnej.Wybraliśmy się do miasteczka zobaczyć czy pływają jakieś statki. Były możliwe 2 rejsy, Ruciane-Nida i Giżycko, które nie było do końca wiadomo czy dojdzie do skutku. Kupiłem szybko 2 bilety na rejs o Rucianego (62x2=124zł). Rejs tam i z powrotem trwa ok. 6 godzin. Statek odpływał za 15 minut, więc załadowaliśmy się z wózkiem i czekaliśmy na wypłynięcie. Początek rejsu do rejs jeziorem Mikołajskim i wypłynięcie na największe polskie jezioro, czyli jezioro Śniardwy, gdzie statek zatacza małą pętlę. Następnie wraca na jezioro Mikołajskie i skręca w lewo w kierunku Jeziora Bełdany. Na statku jest przewodni, który cały czas opowiada jakieś ciekawe historyjki jak choćby historyjkę o Królu Sielaw. Wpływamy na Bełdany Płyniemy w kierunku Rucianego. Naszą drogę przecina prom linowy kursujący pomiędzy brzegami jeziora. Zatrzymujemy się w pobliżu promu przy brzegu by zabrać na pokład i wysadzić pasażerów. Odbijamy od brzegu mijamy prom i płyniemy dalej. Z prawej strony mijamy Galindię legendarną krainę wskrzeszoną przez dr. Cezarego Kubackiego alias Yzeggus II. Płyniemy dalej. Nagle nasz statek robi ostry nawrót o 180 stopni wytraca prędkość i zatrzymuje się na środku jeziora. Z przeciwnej strony nadpływa identyczny statek, a nasz przewodnik żegna się z nami. Drugi statek o nazwie Roś dopływa do nas po czym obsługa rzuca cumy na nasz statek (Bełdany - tak jak jezioro na którym jesteśmy). Przyciągają statki do siebie wiążą je cumami i pasażerowie, którzy nie wykupili biletu na całą trasę - w tym nasz przewodnik - przesiadają się na drugi statek. Do nas też dołączyło kilka osób z tamtego statku. Statki zostają rozpięte robimy kolejny nawrót i płyniemy dalej. Następnym celem jest śluza Guzianka. Różnica poziomów pomiędzy jeziorem Bełdany, a jeziorami Guzianka Mała i Guzianka Duża wynosi 2m. Dopływamy do śluzy i czekamy na pozwolenie wpłynięcia na śluzę. Zapaliło się zielone światło brama została otwarta i wpływamy. Po wpłynięciu statek zostaje zacumowany zamykają się tylne wrota i rozpoczyna napełnianie śluzy wodą. Po napełnieniu śluzy statek zostaje odcumowany, wrota przed nami otwarte i wypływamy na jezioro. Jeszcze kilka minut i dopływamy do Rucianego. W Rucianym mamy ok. 90 minut wolnego czasu na zwiedzanie i posiłek. Nasza wędrówka po Rucianym była skoncentrowana na znalezieniu herbatki dla naszego bobasa, bo jako świeżo upieczeni rodzice nie zawsze pamiętamy o tym by wszystko ze sobą dla dzieciaka zabrać. Udało się znaleźć sklep, kupić herbatkę, zjeść kebaba w tzw. budce, gdzie serwowano danie nazywające się kebap, a nie kebab, czyli zjedliśmy kebapa poprosiliśmy o wrzątek do butelki dla bobasa i zrobiliśmy herbatkę, nakarmiliśmy małego głodomora tzn. nie ja, po czym wróciliśmy na statek. Po kilkunastu minutach od naszego powrotu wypłynęliśmy w drogę powrotną. Droga identyczna, śluzą w dół potem spotkanie ze statkiem na jeziorze (znów my wykonywaliśmy nawrót), postój przy brzegu w okolicach Wierzby i powrót na Jezioro Mikołajskie. Przed 16tą dobiliśmy do brzegu w Mikołajkach Wróciliśmy do domu. Ja jeszcze wyszedłem na standardową przechadzkę na zakupy do sklepu robiąc przy okazji klika zdjęć zachodowi słońca.
Dzień czwarty zapowiadał się równie obiecująco jak trzeci, lecz był większy wiatr. Postanowiliśmy rano, że pojedziemy do Sanktuarium w Świętej Lipce i do Wilczego Szańca - Kwatery Adolfa Hitlera. W sanktuarium załapaliśmy się na koncert organowy. Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju w Św. Lipce jest jednym z piękniejszych jeżeli nie najpiękniejszym kościołem jaki widziałem. Ma najpiękniejsze organy z ruchomymi figurkami, które w czasie koncertu się poruszają. Z sanktuarium udaliśmy się w kierunku Gierłoży, miejscowości w okolicy, której w czasie II wojny światowej Adolf Hitler urządził swoją kwaterę.
Hmm.. znowu parking ale ten nie jak poprzednie po 2-3 zł. Tutaj cena za wjazd to 8zł za samochód osobowy + 10zł od osoby (na szczęście dzieci nie płacą) wjazd kosztował nas więc 28zł. Rozejrzeliśmy się po placu. w pobliżu znajduje się jakiś bunkier, w prawdzie wysadzony ale bunkier. Podchodzi do nas jakaś Pani i pyta czy jesteśmy zainteresowani przewodnikiem, jeżeli tak to zbiórka pod parasolami. Poszliśmy pod parasole, bo cóż zwiedzać samemu jak się historii nie zna. Stworzyła się ośmioosobowa grupa i poszliśmy. Koszt przewodnika nie jest wliczony w cenę wjazdu. Przewodnik bierze 40 zł za oprowadzenie, podzielone przez liczbę osób w grupie. Cała wycieczka to ok 2 godziny. Muszą tu nadmienić, że warto się przyłączyć do grupy z przewodnikiem ponieważ bez niego Wilczy Szaniec to sterta bezwartościowego żelbetonu. Przewodniczka, bo to była kobieta opowiada szczegółowo o zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r., o budowie budynków, rodzajach maskowania , a także oprowadza po wnętrz jednego z nich. Wilczy Szaniec w przeciwieństwie do Kwatery OKH w Mamerkach (30 niezniszczonych bunkrów) został doszczętnie zniszczony przez uciekających Niemców. Wszystkie bunkry zostały wysadzone. Ważne jest powiedzieć tutaj, że średnio do wysadzenia bunkru używano od 7-11 ton trotylu. Proszę sobie wyobrazić, że w niektórych bunkrach zewnętrzne ściany zostały w czasie wybuchu odepchnięte w całości o 6-8 metrów od miejsca gdzie się pierwotnie znajdowały.
Po zwiedzaniu Wilczego Szańca udaliśmy się do śluzy w Leśniewie Górnym. Niemcy w czasie wojny budowali kanał łączący jezioro Mamry z Bałtykiem. Wieść niesie, że w Mamerkach miały być budowane łodzie podwodne, które musiały być jakoś przetransportowane do morza. Na całej trasie budowanego kanału jest 10 śluz (5 w Polsce) z czego jedna ukończona w 100%. Śluza w Leśniewie Górnym została ukończona w 70% W Leśniewie Dolnym jest druga śluza ze stopniem zaawansowania 40%. Róznica poziomów tych śluz to 16,8 m większa i 16,2 m mniejsza śluza. Na tej większej (bardziej zaawansowanej w budowie) obecnie znajduje się park linowy - taki pomysł na biznes z adrenaliną. Z Leśniewa udaliśmy się drogą przez Mamerki do Sztynortu. W mamerkach ze względu na dzieciaka i już dość późną porę nie byliśmy. Przejechaliśmy przez Sztynort. Stanęliśmy na chwilę na moście by zobaczyć 2 morza (czyt. jeziora, bo tak mówi się o bezkresie mazurskich jezior). Ze Sztynortu wróciliśmy na kwaterę, a ja jak zawsze sklep i zachód słońca. Każdego pogodnego dnia zachód wyglądał inaczej stąd też moje codzienne wyprawy.
Dzień piąty to przede wszystkim Giżycko (Twierdz Boyen i most obrotowy) oraz Ryn Zamek Krzyżacki, w którym dziś znajduje się ekskluzywny hotel. Wybraliśmy się jak zawsze po śniadaniu. Najpierw Twierdza Boyen. Pogoda nie najlepsza czasami mżawka, ale bardzo chłodno i silny wiat. Twierdza niestety nie została przez nas zdobyta w całości, ponieważ poruszanie się z wózkiem jest dość uciążliwe. Co kawałek schody, bo trzeba pokonać jakiś wał lub zejść do podziemi.
Zwiedziliśmy tylko muzeum twierdzy i ogólny zarys z dostępnych dla wózka dróg. Z twierdzy udaliśmy się na most obrotowy. Jest to jedyny w swoim rodzaju obiekt który jest napędzany siłą ludzkich mięśni. Most otwiera się odchylając w jedną stronę (umówmy się, że w prawo, bo to zależy od tego na którym brzegu się stoi) poprzez kręcenie wielką korbą. Korba ta jest montowana na samym środku w jezdni na jednym z brzegów. Człowiek chodząc w kółko jak koń w kieracie pcha przed sobą poprzeczkę tej korby napędzając wychył mostu. Dodam tu, że zamknięcie zapór drogowych na jezdni odbywa się także ręcznie.Tak więc proces "zwodzenia" mostu jest pewnego rodzaju rytuałem. Otwierany jest on o określanych godzinach więc z jednej strony raz statki, a raz samochody czekają na swoją kolej, by przedostać się na drugą stronę. Z giżycka udaliśmy się do miejscowości Ryn by zobaczyć chyba drugi co do wielkości po Malborku zamek krzyżacki. Dziś to ekskluzywny hotel z historią. Potem powrót do domu.
Dojeżdżamy do końca trasy. Pierwszym co przykuło moją uwagę był wrak spalonego przed bramą samochodu dostawczego. Cóż za nieszczęśnik musiał wracać do domu z buta zakładając, że przeżył?? Następnie przed bramą wjazdową (palisada) ukazują nam się wielkie rzeźby strażników pilnujących bram Galindii.
Za samą bramą wielki parking w okół którego mnóstwo poprzewracanych drzew jak po jakimś huraganie. Drzewa te nie są przypadkowe są to rzeźby węży i innych gadów. Za parkingiem żeby wejść na teren trzeba niestety zapłacić. Hmm.. z tego wrażenia nie pamiętam nawet ile,chyba 5 zł ale nie wiem czy za naszą dwójkę dorosłych czy od osoby. Pani kasująca nas na wejściu jest niekonwencjonalnie ubrana. Jakieś skówy z niedźwiedzia, długa suknia itp. Strój niczym z przed 2000 lat. Weszliśmy na teren, wszędzie pełno rzeźb nawet ptaki na drzewach są wyrzeźbione. Wieść niesie że właściciel wielki Yzeggus II znany jako Cezary Kubacki znany z tego, że zajmował się psychiatrią i wykręcił ten świat do góry nogami. Prawda jest taka że przewija się tam kilkaset, a może i kilkatysięcy osób w ciągu doby chcących zobaczyć ten zakątek. Cóż miał facet pomysł na bizne, ale naprawdo warto zobaczyć to miejsce.
Na parkingu podsłuchałem rozmowę dwóch Panów. Jeden z nich opowiadał, że jak tu był poprzednim razem autokar został zaatakowany przez tubylców (galindów) i wywleczono z niego siłą turystów, związano i zaprowadzono na grila (jako potrawę oczywiście). Ot taka mała atrakcja turystyczna, a może nie. Cały czas nie daje mi spokoju wrak tego spalonego busa. Do dziś stawiam sobie pytanie - ciekawe czy to przeżyli?? Nam się udało.
Dzień siódmy powrót do domu .